Niezawodny w egzegezach czyichś wypowiedzi prof. Sadurski tym razem zaproponował nam wykład z demonologii na podstawie bon mota rzuconego przez premiera Kaczyńskiego. Gdy taką dyskusję inicjowała red. B. Janke potraktowałem to jako żart, ale wpis prof. Sadurskiego nie tylko nie był żartobliwy, ale stał się klasyczną w salonie okazją do "ujeżdżania" Kaczyńskiego, bo rzecz oczywista, egzegezy profesora natychmiast spotkały się z pełnym zadowolenia i uznania cmokaniem rozmaitych domorosłych politologów, którzy (niemal jak wynajęta klaka chodząca od spektaklu do spektaklu) nagradzają gromkimi brawami każdy antypisowski post ulubionego autora.
Ponieważ parokrotnie już zwracałem uwagę, że prof. Sadurski dopuszcza się ewidentnych nadinterpretacji lub dezinterpretacji czyichś wypowiedzi, czyli mówiąc prościej walczy z wyimaginowanym przeciwnikiem, nie chciałbym pewnych rzeczy powtarzać, ale pewnie będę musiał (mówiąc pokracznym językiem Wałęsy). Nie mam wątpliwości, że premier Kaczyński posiada poczucie humoru - ale bez obaw, nie będę go bronił w tak prosty sposób - tzn. używa pewnych sformułowań nie zawsze serio. W języku polityki nie jest to zakazane. Nie przypominam sobie, by z takim oburzeniem komentowano chociażby bon moty premiera L. Millera (M. Olejnik aż rechotała, przywołując słynny bon mot z tym, po czym poznać prawdziwego mężczyznę, lecz to może kwestia specyfiki wieku, który red. Olejnik osiągnęła), choć nie należały one do szczególnie wyrafinowanych intelektualnie. Nie analizowano długo bon motów J. Oleksego, które zarejestrowała ochrona A. Gudzowatego, choć przecież gdy Oleksy był premierem lub "tylko" marszałkiem sejmu, należał do pupili naszych mediów zawsze tryskający swoimi "sokratejskimi" powiedzonkami. Nieważne.
Istota rzeczy polega na tym, że słowo "szatan" w polszczyźnie ma wiele znaczeń (czy jest to coś, co muszę przypominać? Na to wygląda). Nie trzeba daleko szukać, gdyż on-line działa profesjonalny słownik PWN, w którym niezorientowani mogą sprawdzić, że słowo "szatan" ma następujące znaczenia: 1) "postać będąca uosobieniem zła"; 2) "bardzo ruchliwe, niesforne dziecko"; 3) "człowek bardzo zdolny, sprytny, odważny" (czy ktoś pamięta książkę "Szatan z siódmej klasy"?; nie była to książka demonologiczna); 4) "mocna kawa"; 5) "grzyb trujący" i 6) pewien gatunek małpy. Nie wiem, czy prof. Sadurski tego nie brał pod uwagę celowo, by sobie poużywać na łatwym przeciwniku, nie wydaje mi się jednak, by z Kaczyńskim - zwłaszcza jeśli się go znało z seminariów doktoranckich - można się było tak łatwo rozprawić. Na pewno bowiem użył określenia "szatani" w znaczeniu niereligijnym. But who cares, prawda?
Pierwsze próby rozprawienia się z Kaczyńskim podjął propagandzista (także III RP, nie tylko wojny Jaruzelskiego) J. Urban, który - jeśli ktoś pamięta - ukuł w swojej redakcji elegancki termin "piczka" na bardziej przejrzyste (niż tylko literowe) określenie "PC". Takie zmajstrowane przez specjalistów od dezinformacji przekręcenia miały potem swój własny żywot w języku nie tylko czytelników gadzinówki Urbana, ale i w potocznej zwulgaryzowanej polszczyźnie. Mam nadzieję, że prof. Sadurski nie chciałby się włączyć do takiej tradycji zwalczania Kaczyńskiego, gdyż, powtarzam, nie jest to łatwy przeciwnik. Gdy przypadkowo kiedyś rozmawiałem z red. naczelnym "Przeglądu", to on nie mógł wyjść z zadziwienia niedługo po wyborach parlamentarnych, że "taki PiS" wygrał. Mówił, że gdyby ktoś kilka lat wcześniej coś takiego prognozował, to zostałby na pewno wyśmiany lub potraktowany jako niespełna rozumu. Otóż w wywiadzie dla "Arcanów" z połowy l. 90. (bodaj 1996) zwycięstwo wyborcze swojego ugrupowania przewidywał właśnie J. Kaczyński. Dokładnej daty, oczywiście nie podawał, ale nie miał wątpliwości, że w najbliższych latach ono nastąpi. To jest moim zdaniem jeden z koronnych dowodów na to, że Kaczyński nie jest łatwym przeciwnikiem, pomijając całą opozycyjną drogę tego polityka.
Ne należę do entuzjastów Kaczyńskiego, gdyż jego rząd uważam za mało stanowczy (m.in. w dziedzinie dekomunizacji, ale i ekonomii wolnorynkowej), lecz nie odczuwam wstydu, wiedząc, że premierem jest Kaczyński, w przeciwieństwie do odczuwania odruchów wymiotnych, jakich doznawałem za czasów Oleksego, Millera, Belki i tym podobnych fachowców z Bożej łaski. Czy trzykrotny premier W. Pawlak, który poparł "gangsterski chwyt" z obalaniem rządu J. Olszewskego i z którym nigdy nie było wiadomo, do jakiej kamery mówi, mógłby być porównywany z Kaczyńskim pod względem politycznej wizji? A może premier Kiszczak? Pewnie blogerzy lewoskrętni nie pamiętają czasu, kiedy w 1989 na premiera desygnowano Kiszczaka, choć może tak bardzo by im nie przeszkadzał. Dość tych porównań.
Nie podoba mi się taktyka obrana przez prof. Sadurskiego, której dziwnym trafem redakcja salonu przychyla nieba, eksponując długimi godzinami post, który naprawdę nie należy do arcydzieł publicystyki. Chciałbym wszak, by podobną miarę przykładano do wszystkich, gdyż wytworzyła się przedziwna koalicja językoznawców z prof. Głowińskim, Bralczykiem (no i oczywiście Miodkiem), którzy - w bardzo podobny do prof. Sadurskiego sposób - ubolewają nad językiem polityki, ale analizują głównie "straszny" język "Kaczorów" (no i oczywiście pozostałych koalicjantów), tak jakby wcześniej politycy posługiwali się literacką polszczyzną. Radziłbym więcej umiaru i zdrowego rozsądku, a przede wszystkim - większej dbałości o precyzję w tej dość retorycznie (a nawet histerycznie) uprawianej semantyce.