Z początku dziarsko poparłem Artura M. Nicponia ideę kontrataku wobec kulturowego naporu neomarksizmu, im dłużej jednak się przyglądam i wpisom Nicponia, i dyskusji wokół tego "crusaderskiego" projektu, tym większe ogarniają mnie wątpliwości, a nawet zdumienie.
Pierwszy sygnał ostrzegawczy wysłał mi sam Nicpoń, który pojawiwszy się pod jednym z moim wpisów przeciwko "polityce redakcyjnej" salonu24 obsztorcował mnie jak "chłopaka". Pomijając niepisaną wśród antykomunistów zasadę, że - nazwijmy to barwnie -"swoi się nawzajem nie wyrzynają" (a to, że podkreślam swój ideowy związek z antykomunistyczną tradycją J. Mackiewicza, A. Bobkowskiego czy S. Piaseckiego, ślepy by dojrzał), co już stawia ideowość "Crusadera" pod znakiem zapytania, to uświadomiłem sobie, że - do cholery - jakiś konus mnie poucza. Come on! I zaraz potem przyszło mi do głowy, że przecież ta książka to może być jakaś jedna wielka inicjatywa konusów, właśnie. Nic dziwnego zatem, że już teraz w salonie24 "lewoskrętni" zacierają ręce i pękają ze śmiechu. Sądzę też, że środowisko leninistów również będzie zachwycone (zwł. że, co do tego jestem przekonany, część z nich buszuje incognito po tymże salonie).
Potwierdzenie powyższych przypuszczeń znalazłem w dyskusji blogerów wokół przygotowywanego przez Nicponia projektu. Wygląda bowiem na to, że zbiór tekstów nie tylko nie ma mieć charakteru teoretycznego (mój akces publicystyczny Nicpoń widział w sekcji "bryki" (what to hell?!)), ale przede wszystkim, ma być jakimś radosnym pospolitym ruszeniem młodzieży, co do której nie wiadomo, czy czytała choćby A. Besaincona czy R. Legutkę, a co dopiero teksty pokolenia drugowojennych antykomunistów. Mackiewicz, jak przynajmniej niektórzy z nas wiedzą, wychodził z założenia, że nie należy wikłać się w dyskusję z komunistami wprost. To założenie było poparte dwoma, jakże istotnymi spostrzeżeniami: 1) że ideowcy marksizmu-leninizmu nie respektują w dyskusji podstawowego kanonu, jaki wypracowali już starożytni Grecy, tj. dążenia do prawdy (klasycznego, a nie relatywistycznego czy koherencyjnego rozumienia prawdy). W tym względzie ideowcy marksistowscy bliżsi są greckm sofistom, którzy konsekwentnie podważali sensowność pojęcia prawdy, uważając, że w dyskusji liczy się jedynie efekt w postaci pokonania interlokutora. I tak czynią od dziesięcioleci ideowcy wywodzący się od Marksa: prawdą jest to, co my uznajemy za prawdę lub to, co my chcemy uznać za prawdę. G. Orwell powie w swojej najsłynniejszej książce wprost: prawdą jest to, co partia za prawdę podaje. I ten kolektywizm w marksistowskiej walce o marksistowsko rozumianą prawdę jest widoczny gołym okiem, czyjekolwiek teksty się nie weźmie do lektury z tego "obozu" (że o środowisku dzisiejszych leninistów nie wspomnę). Drugim spostrzeżeniem, a zarazem koronnym argumentem przeciw wikłaniu się w debatę wprost z ideowcami komunizmu było u Mackiewicza (i Bobkowskiego, Piaseckiego itp.) to, że ci ideowcy akceptują explicite przemoc nie tylko w dyskusji, ale przemoc fizyczną w dążeniu do realizacji swoich utopijnych, księżycowych celów. (Nic też dziwnego, że dr A. Wielomski, wiedząc o tym, pisze ze zgrozą o recydywie leninizmu w Polsce w ostatnim "NCz"). Marksiści to nie są "kawiarniani filozofowie", lecz ludzie, za którymi zwykle do "dyskusji" włączają się wnet bezpieczniacy, a jeśli i ich nie starcza, by przekonać opornych, to czołgi. Jest to immanentna reguła konstrukcji "nowego" (jak to prognozował Witkacy) czy "innego (jak powiedziałby Herling-Grudziński) świata" przez tychże ideowców, ponieważ głoszą oni otwarcie ideę rewolucji, czyli radykalnego przekształcenia porządku społeczno-politycznego. I tu nie ma żartów czy zabawy. Rewolucja bowiem nieodłącznie wiąże się z zastosowaniem fizycznej przemocy wobec "elementów kontrrewolucyjnych" czy "reakcyjnych", czyli tego całego "matolstwa", które tejże oświeconej przemiany świata "nie rozumie", "nie czuje" i jakoś "nijak nie chce zaakceptować". Idee rewolucyjne są, podkreślam, prawdziwym podłożem ideologii komunistycznej, bez względu na to, czy będzie to kontynuacja leninizmu, stalinizmu, trockizmu czy kulturowego marskizmu a la A. Gramsci - i świadomość tego każe traktować antykomunizm jako zajęcie nie tylko kulturowo poważne, ale na pewno nie dla "radosnej młodzieży". Radosną młodzież widać było przez chwilę na placu Niebiańskiego Pokoju w Pekinie, dopóki nie zniknęła pod gąsienicami chińskich ludowych czołgów. Mam nadzieję, że Nicpoń wie, o czym mówię.
Do kulturowego przeciwstawienia się recydywie marksizmu należy (czy należałoby) się wobec tego zabrać niezwykle umiejętnie i - powtarzam - właśnie nie wchodząc w bezpośrednią dyskusję z neomarksistami, gdyż ta z w/w względów mija się z celem. Trzeba jednocześnie być do takiego kontrataku teoretycznie przygotowanym, gdyż sam spontan i odlot to naprawdę za mało. Poza tym - to kolejne ostrzeżenie - kierowanie kontrataku wprost na jakieś środowisko neokomunistyczne jedynie to środowisko legitymizuje. Zauważmy że gdyby nie wrzawa medialna wokół Sierakowskiego et consortes, to pies z kulawą nogą by się za tymi leninistami nie obejrzał. Pies z kulawą nogą! (Nawiasem mówiąc A. Urbański zapisze się bardzo ciekawe w naszej powojennej historii, jeśli faktycznie jeszcze bardziej nagłośni to środowisko, ale to już problem Urbańskiego). Problem zatem nie sprowadza się jedynie do "siły przebicia" takiego czy innego środowiska, ale do tego, że owej grupie leninistów towarzyszy dość zaskakujące spore zaplecze medialne, które tworzy dla tego środowiska wyróżnione miejsce w polskiej kulturze. Nie wiem, czy Crusader Nicpoń ma świadomość tego, na co się porywa, gdyż z dyskusji wokół jego projektu wychodziłoby na to, że to miałaby być walka jednych konusów z innymi konusami. Tymczasem młodzi leniniści to nie są konusy, niestety, a dalsze ich legitymizowanie, do którego mogłoby dojść poprzez taką właśnie książkę (tak pomyślaną, jak głosi Nicpoń), może przynieść skutek dokładnie odwrotny od zamierzonego. Think twice.