Free Your Mind Free Your Mind
16817
BLOG

Opara raz jeszcze

Free Your Mind Free Your Mind Polityka Obserwuj notkę 677

 

J. Opara (kiedyś „wicedyrektor Zespołu Obsługi Organizacyjnej Prezydenta”, więc chyba osoba dość bliska legendarnemu, wielkiemu nieobecnemu z prezydenckiej kancelarii, czyli „panu dyrektorowi J. Strużynie” pamiętającemu pradawne czasy „Rady Państwa”), dostąpił wprawdzie zaszczytu występowania przed zapracowanym po łokcie Zespołem Parlamentarnym, jednakże występ był to krótki, a w Sieci znalazły się jeszcze krótsze z niego migawki. Omawiałem je w poście: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/o-ile-dobrze-pamietam-czyli-zeznania.html. W książce „Mgła” jego opowieść zaczyna się od razu od „punktu zero” - nie ma więc rekonstrukcji tego, jak wyglądało białoruskie safari (pod wodzą „pana ministra Sasina”) na dwa auta i busik, niewiele też wiadomo o tym, jak wyglądało zabezpieczanie nagłośnienia i krzesełek w ramach przygotowań KP do uroczystości katyńskich (bo tylko tymi dwiema sprawami, tj. krzesełkami i nagłośnieniem urzędnicy KP, tzn. ci „ocaleni z katastrofy”, się zajmowali, jak pamiętamy). Opara natomiast opowiada o różnych sprawach, o których nie mówią inni akustycy (s. 179-180).
 
Pierwszą informację o tym, że wszyscy zginęli, dostałem, kiedy byłem jeszcze na terenie cmentarza katyńskiego. Przekazał mi ją pan pułkownik Grudziński z garnizonu warszawskiego. Kiedy pojawiły się pierwsze informacje, że był wypadek – pamiętam – tak naprawdę nie zaniepokoiłem się [nie tylko Opara tak zareagował, ale i wielu parlamentarzystów – przyp. F.Y.M.].Mówiono, że są ranni, ale wielu osobom nic się nie stało. Później dowiadywaliśmy się, że ofiar jest coraz więcej, że coraz mniej osób przeżyło, a ostatnia wersja, która do nas dotarła, była taka, że przeżyły tylko trzyosoby, reszta nie żyje [Opara nie precyzuje, jacy „my” te informacje otrzymywali – przyp. F.Y.M.].  Ta ostatnia informacja przekazana została nam przez przedstawiciela naszej ambasady w Moskwie [czyli przez kogo? Konsul L. Putkę będącą w Katyniu? - przyp. F.Y.M.].  O ile dobrze pamiętam, to pułkownik Grudziński lub pułkownik Śmietana powiedział, że ma informacje z pewnego źródła, że nikt nie przeżył, że wszyscy zginęli.
 
Czy widział ktoś jakieś wywiady z Grudzińskim lub Śmietaną? Bo ja nie. A przecież są chyba ważnymi świadkami tego, co się działo 10 Kwietnia. Opara kontynuuje (s. 180):
 
Na miejsce katastrofy jechaliśmy z cmentarza katyńskiego. Ruszyliśmy dziesięć, piętnaście minut po ministrze Sasinie [a kiedy ruszył minister Sasin? - przyp. F.Y.M.], mieliśmy do dyspozycji własny samochód z kancelarii. Trasę, którą normalnie pokonuje się w trzydzieści minut, przemierzyliśmy w dziesięć.
 
Skąd Opara wie, ile czasu zajmuje przejazd z XUBS do Katynia, skoro na lotnisku miał nie być?
 
Bez problemu wjechaliśmy na teren lotniska wojskowego, zatrzymali nas tuż przed płytą lotniska, gdzie kłębiło się wielu ludzi: służby federalne, nasi dyplomaci, konsulowie.
 
Czemu ci wszyscy ludzie się tam „kłębili”, a nie np. przy wraku?
 
Zostaliśmy poproszeni o opuszczenie samochodu. Staliśmy więc i czekaliśmy [historia więc analogiczna jak z wjazdem A. Kwiatkowskiego i Sasina, o czym pisałem w poprzedniej notce: http://freeyourmind.salon24.pl/483771,wokol-relacji-a-kwiatkowskiego - przyp. F.Y.M.].  Tu zresztą po raz drugi zetknęliśmy się z informacją, że prawdopodobnie trzy osoby przeżyły. Informacje te przekazał nam jeden z wyższych rangą przedstawicieli polskiej placówki w Moskwie.
 
Znowu nie wiadomo dokładnie, kto.
 
[Co pan zobaczył?]
Wszędzie biegali ludzie, krzyczeli, wszędzie jeździły samochody, czerwone – myślę, że straży pożarnej – także takie, które wyglądały jak karetki pogotowia. Wszystkie przypominały pojazdy, jakie w Polsce możemy zobaczyć na filmach Barei, które naprawdę mogłyby być główną atrakcją w muzeum techniki. Panował totalny chaos. Nikt nie wiedział dokładnie, co się stało, gdzie się stało? Rosjanie mówili: przecież czwarty raz podchodził do lądowania, kto to czwarty raz podchodzi do lądowania? Piloci – wina pilotów!
 
Ponieważ Opara, tak się jakoś składa, „nie liczy godzin i lat”, więc pozostaje nam jedynie orientacyjne usytuowanie jego przybycia na XUBS w jakichś parametrach czasowych. Zakładając więc (z grubsza, zaznaczam), że Sasin z borowcami wyjechałby ca. 9.10, zaś Opara miałby wyjechać 10-15 minut później, a przebyć trasę w 10 minut, to byłby on na smoleńskim wojskowym lotnisku koło 9.40. Czy wtedy wciąż „nie wiedziano by”, co się stało i gdzie się stało? Zauważmy, ile miejsca w swej relacji Opara (nie on jeden, rzecz jasna) poświęca na  powtarzanie tego, co zasłyszał od innych, nie zaś na opowiadanie tego, co sam oglądał (s 181):
 
Byli tacy, którzy mówili, że dwa razy widzieli przelatujący samolot, że przygotowywał się do lądowania i podrywał – tak mówili Rosjanie – że oni widzieli na własne oczy godzinę temu, jak samolot podchodził do lądowania, odbijał, robił koło, wracał, znowu przelatywał, znowu odbijał. Takie informacje na początku były rozpuszczane.
 
Takie informacje” jednak mogły być jak najbardziej prawdziwe, zważywszy na to choćby, co miał wyczyniać na XUBS „Frołow”. Tylko że „Frołow” miał wykonywać swoje brawurowe manewry dwie godziny przed przybyciem Opary, a nie godzinę. O jakim więc samolocie, który podszedł i „poderwał się” opowiadali Ruscy? O jakimś „po” „Frołowie”? Może o tym, o którym mówili z kolei ruscy milicjanci, których zeznania ze zdumieniem cytował kiedyś znakomity wychowanek „szkoły Macierewicza” śledczy żurnalista M. Pyza (http://freeyourmind.salon24.pl/471086,fakty-smolenskie-i-warszawskie, por. też http://freeyourmind.salon24.pl/472154,o-pozytkach-zwiazanych-z-matrioszkami)? Przypomnę to, co przytaczał śledczy Pyza za milicjantami z XUBS:
 
Kiedy obejmowałem służbę przy ochronie obiektu, była jasna słoneczna pogoda, mgły nie było. (...) O godz. 10.30 na lotnisku Siewiernyj próbował lądować samolot transportowy (z powodu mgły dokładnie nie widziałem modelu i koloru), niniejszy samolot po próbie lądowania zaczął unosić się i skrył się w nieznanym kierunku. Około godz. 10.40 widzialność w okolicy terenu obiektu chronionego gwałtownie pogorszyła się z powodu gęstej mgły. Mniej więcej w tym samym czasie słyszałem dźwięk silników samolotu w bezpośredniej bliskości od pasa startowego, następnie było słychać dźwięk silników samolotu oddalającego się od pasa startowego. Samolotu nie widziałem. Więcej nie słyszałem dźwięków samolotu zbliżającego się i oddalającego. (...) Po przybyciu do rejonu, w którym spadł samolot, skład osobowy został rozmieszczony na obiektach pełnienia służby (ochrony).”

Część funkcjonariuszy dodaje: „Na ziemi zobaczyłem dwa rowy równoległe w stosunku do siebie, które mogły powstać w wyniku kontaktu podwozia samolotu z powierzchnią ziemi.
 
Jakiś samolot-widmo przyleciał, odleciał i jeszcze ślady kół wyżłobił na ziemi – nijak to by do teorii mówiącej o „poteżnej eksplozji prezydenckiego tupolewa w przestworzach” nie pasowało. Wracamy więc do opowieści Opary, choć niestety, nie dociera on wtedy, jak można sądzić z dalszych jego wypowiedzi, na „miejsce katastrofy” (s. 181):
 
Minister Sasin [gdzie i kiedy go Opara na XUBS spotkał, nie wiemy – przyp. F.Y.M.] wydał mi polecenie: miałem zostać na terenie lotniska, ponieważ minister musiał wrócić pilnie do Warszawy, bo – jak mówił – dzieją się tam niepokojące rzeczy. Zgodnie z wytycznymi ministra pojechałem do sztabu antykryzysowego, który został powołany w Smoleńsku, przy siedzibie gubernatora obwodu smoleńskiego. Jak przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że sztab w żaden sposób nie funkcjonuje, wszystko miało być dopiero przygotowane. Zastaliśmy puste pomieszczenie, nie było łącza telefonicznego, żadnego komputera. Nie było nawet telewizji, żebyśmy mogli na bieżąco obserwować rozwój wypadków na lotnisku [to ciekawe, że mówi to ktoś, kto wyjechał z lotniska, a więc miał okazję wiele „zaobserwować” – przyp. F.Y.M.].
 
No i znowu mamy do czynienia z jakimiś „my”, bez szczegółowego podania nazwisk. Kto dokładnie, w jakim składzie znalazł się w tym „sztabie”? O której godzinie gremialnie opuszczono lotnisko Siewiernyj (być może spora część Polaków nie wie o tej sprawie do dziś), a tym samym i „teren wypadku lotniczego” i udano się na „obrady sztabu”? Jak długo te obrady trwały i kto pozostał na „miejscu katastrofy”, by monitorować sytuację (bo może nikt?)? To pytania, na które dopiero trzeba będzie uzyskać odpowiedzi w zupełnie nowym dochodzeniu. Tym niemniej sytuacja, w które urzędnicy prezydenccy przybywają do „czterech ścian”, które stanowić mają jakąś część „sztabu” nasuwa mi skojarzenie ze „sztabem” obradującym w jaku-40. Jak bowiem wspomina cytowany w mojej poprzedniej notce Kwiatkowski, sytuacja tam wyglądała równie „dramatycznie” - bez prądu, a nawet z rozładowującymi się komórkami, a i to nie wszystko (s. 102, 104):
 
Wydawało się, że szybko wystartujemy. Pamiętam, że wyłączyliśmy już telefony komórkowe i czekaliśmy na start. Po jakimś czasie przyszedł ktoś z załogi i powiedział, że musimy jeszcze poczekać. Znów włączyliśmy telefony. Pomyliłem PIN w jednej z komórek i została mi już tylko jedna. Wszystkie telefony były bliskie wyczerpania, więc – pamiętam – dzwoniliśmy do Warszawy – wszyscy pracownicy byli już w kancelarii – żeby ustalać PUK do mojego służbowego telefonu, bo w nim baterie jeszcze jakoś działały. Był nam bardzo potrzebny. To nam zajęło trochę czasu i wtedy przyszedł pierwszy moment refleksji. Siedzieliśmy we trzech i powoli zaczął do nas docierać rozmiar tej katastrofy, przypominaliśmy sobie, kto był na pokładzie samolotu prezydenckiego. Wtedy też zaczęły do nas docierać informacje, że znaleziono pierwsze ciała, które zostały zidentyfikowane. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że nie polecimy. (...)
 
[Czas płynął, a wy tkwiliście w jaku?]
Jak jest samolotem, który nie ma praktycznie żadnych akumulatorów, a Rosjanie odłączyli sprzęt zasilający, żeby nie marnować prądu. Siedzieliśmy więc w środku i nie mogliśmy się nawet napić herbaty [czyli tiurma, choć nie do końca – przyp. F.Y.M.]. Do łazienki chodziliśmy z latarką, bo tam nie ma żadnego awaryjnego oświetlenia. Rosjanie mogli podstawić taki specjalny samochód, który jest akumulatorem dla jaka, ale nie podstawili. Nie wiem, może bali się, że nasi piloci odpalą samolot i uciekną?
 
Na pewno. A najbardziej Ruscy mogli się bać, że ucieknie Sasin. Wracamy jednak do Opary, który w tiurmie „Wosztyla” nie wylądował tylko w posiadającym prąd i telekomunikację śródmiejskim, smoleńskim sztabie, jak pamiętamy (s. 181-182):
 
Po dwudziestu minutach i faktycznie dużych staraniach zastępcy gubernatora (...) telefon się pojawił,komputer też. Towarzyszyło nam kilku przedstawicieli Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie i wtedy powstało coś w rodzaju namiastki sztabu, uruchomiono specjalną linię, która miała obsługiwać Polaków dzwoniących i pytających o sytuację w Smoleńsku.
 
Wszystko to pięknie cacy, nie ma bowiem takiej nerwówki jak w pozbawionym prądu jaku-40, gdzie po ciemku trzeba chodzić do łazienki i nie ma ani telewizora, ani komputera, a jedynie ostatnia działająca komórka - pytanie tylko, czym właściwie ów „sztab smoleński” z Oparą w jednej z głównych ról, miał się zajmować? No bo, jak się domyślamy, nie zabezpieczaniem „miejsca katastrofy”, do tego bowiem nikt nie miał głowy z „polskiej strony”. Wiemy już, że miano „siedzieć na telefonie” (Opara powie nawet, że ludzie z ambasady „zmusili” ich do tego:  powiedzieli, że nie mają czasu na takie sprawy jak obsługiwanie linii telefonicznej i musi to zrobić pracownik naszego biura prasowego), ale co jeszcze? Opara opowiada (s. 182):
 
Pierwszym zadaniem było zweryfikowanie listy ofiar katastrofy, ponieważ listy były dwie. Jedną otrzymaliśmy faksem via  nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a druga funkcjonowała na lotnisku w Smoleńsku – mieli ją celnicy i przedstawiciele służb federalnych – były tam nazwiska osób, które rzeczywiście wsiadły do Tu-154 w Warszawie.
 
I prezydencki urzędnik dodaje zaraz (s. 182-183):
 
Weryfikacja zajęła nam około godziny [od której do której, nie wiemy – przyp. F.Y.M.]. Powstała pełna lista, która ukazała się w mediach w Warszawie. Sprawdziliśmy, skreśliliśmy osoby, które nie wsiadły do samolotu z różnych przyczyn, jak i te, które wcześniej znalazły się na terenie Smoleńska, na przykład dwa dni wcześniej, tak jak ja  [już dwa dni wcześniej? Na pewno? To nie było noclegu w ambasadzie w Mińsku z czwartku na piątek? - przyp. F.Y.M. Przy okazji Opara nie wyjaśnia, jakimż to sposobem ruscy „celnicy i przedstawiciele służb federalnych” mieli taką „rozszerzoną” listę wylatujących z Okęcia]. Przyjechaliśmy tam, żeby dopiąć ostatnie szczegóły związane z wizytą prezydenta w Katyniu.
 
I dopięli, jak wiemy. Natomiast jak dokładnie wyglądała „weryfikacja” list, Opara wspomina następująco (s. 183):
 
Nie robiłem tego samodzielnie, ponieważ lista rosyjska była w języku rosyjskim, a jak człowiek jest zdenerwowany, to dość łatwo o pomyłki. Poza tym przedstawiciele ambasady znacznie lepiej rozumieli, szczególnie język rosyjski pisany, im było to o wiele łatwiej zrobić. Poraziło mnie, że pracownicy ambasady dokonywali czynności weryfikacji list z taką... z taką zimną perfekcją: czytali nazwisko, po czym padała komenda: żyje, nie żyje, zginął, wsiadł, nie wsiadł.
 
Opara jednak, porażony zimną perfekcją urzędników amb. Bahra, nie wyjaśnia też tego, w jaki sposób ustalono, kto „wsiadł”, a kto „nie wsiadł”. Lista – o czym wiemy nie tylko od Opary – była dużo szersza niż 96 nazwisk. Jak zatem odkryto, kto „zmieścił się” do „prezydenckiego tupolewa”, a kto nie, skoro na tym etapie nie było jeszcze mowy o zidentyfikowaniu nawet 1/4 ciał osób, które „zginęły w wypadku”? Ani chybi musieli się jakoś... zgłaszać ci, co „nie polecieli”, bo np. pojechali wozami kolorowymi, taborami cygańskimi, busikami, wsiedli do pociągu byle jakiego, albo po prostu „byli już na miejscu”.
 
Być może to świadczy o ich [urzędników ambasady – przyp. F.Y.M.] profesjonalizmie, natomiast na mnie zrobiło to naprawdę duże wrażenie i ciarki chodziły mi po plecach, kiedy o moich przyjaciołach, ludziach, których znałem, z którymi współpracowałem od wielu lat, w sposób mechaniczny mówi się: pagibł, nie pagibł.
 
I znowu zagadka: czy ciarki przechodzą Oparę z powodu tego, że ktoś pagibł, czy też że wyczytywane jest nazwisko tego, kto „nie pagibł”, a miał lub mógł pagibnąć? Zostawiamy te prace w sztabie i przechodzimy do refleksji „ogólniejszych”. Po jakimś czasie bowiem Opara, jako w końcu jeden z organizatorów, zaczyna dokonywać jakiegoś szerszego rozrachunku ze „smoleńską historią”, a na pytanie „Co zawiodło?” odpowiada tak (s. 184-185):
 
Jestem pewien, że można było wszystko zrobić lepiej, tak żeby była to wizyta głowy państwa, jednego z największych w Europie, a nie drugoligowego polityka, który przyjechał z prywatną wizytą. Można było zabezpieczyć lotniska zapasowe, można było dokładnie wyznaczyć, gdzie kiedy samolot ląduje  [to nie wyznaczono tego? - przyp. F.Y.M.]. Można było przygotować kolumnę zapasową, która w najgorszym razie dowiozłaby pana prezydenta na miejsce uroczystości [w jakim „najgorszym razie”? - przyp. F.Y.M.]. Nie trafiają do mnie argumenty osób, które mówią: no przecież jakby nawet była kolumna i prezydent ruszyłby od razu z Witebska, to uroczystości katyńskie by się nie odbyły  [czy Opara pije tu do Sasina? - przyp. F.Y.M.]. To nieprawda. Z Witebska do Smoleńska, do Katynia kolumną samochodową, kolumną rządową z pełną eksortą milicji i odpowiednich służb federalnych jechałoby się dwie godziny. Niektórzy ludzie czekali przecież na wizytę w Katyniu, na te uroczystości całe życie! Co to są dwie godziny w tej sytuacji?
 
Bez wątpienia dwie godziny to nic. Ale, jak to powiedział kiedyś pod namiotem Solidarnych główny prezydencki akustyk Sasin: „dzisiaj jesteśmy mądrzejsi”. I oto właśnie tenże powraca w opowieści Opary jeszcze jako „więzień jaka-40” (s. 185):
 
Dostałem informację od ministra Sasina, że ma kłopot z opuszczeniem terytorium rosyjskiego, że nie ma zgody na start samolotu. Mówił, że musi lecieć do Warszawy, bo miał niepokojące sygnały płynące z kancelarii [bo już z „miejsca katastrofy” niepokojących sygnałów nie było – przyp. F.Y.M.]. Dzwonił już z samolotu, mówił, że nie chcą go wypuścić, że zabrali mu paszport.
 
To też zastanawiające, że prezydencki minister „dzwoniąc już z samolotu” musiał przez Oparę będącego w „sztabie” w Smoleńsku, szukać dróg dojścia do wylotu z XUBS. Może wynikało to działanie stąd, że na wojskowym lotnisku nie było akurat w ogóle polskich przedstawicieli? No i ta historia z zabranym paszportem. Może trzeba było zatelefonować do Bahra, by wystawił Sasinowi jakiś tymczasowy dowód tożsamości. Nie wiadomo, czy Ruscy by go uhonorowali, ale zawsze można by się czuć pewniej w oblężonym jaku-40. Wszystko jednak wskazuje na to, że Sasin jakoś nie mógł od razu zatelefonować do Bahra. Czyżby nie miał numeru (tak jak Bahr nie miał numeru R. Sikorskiego, więc „centrum operacyjne” musiało do Bahra z Warszawy wydzwaniać na pobojowisko)? Opara ciągnie (s. 185-186):
 
[Sasin] prosił o interwencję u polskich przedstawicieli dyplomatycznych. Rozmawiałem o tym z panem wiceambasadorem Turowskim, ale zbył mnie krótko: „Mówiłem wcześniej, że jak pan minister Sasin nie wyleci do godziny piętnaste, to nie wyleci dzisiaj wcale. Takie są przepisy, na to nie ma rady, z tym się trzeba pogodzić”. Kiedy naciskałem, prosiłem go o interwencję, usłyszałem, że w sprawie wylotu pana ministra Sasina i samolotu Jak z terenu Federacji Rosyjskiej jedynym władnym podjęcia decyzji jest rosyjski minister do spraw nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, który już w tym momencie pojawił się na terenie Smoleńska. Potem pan minister Sasin sam rozmawiał telefonicznie z ambasadorem Bahrem. Po tej rozmowie ambasador gdzieś znikł, myślę, że spotkał się z gubernatorem, i w ten sposób udało się doprowadzić w końcu po blisko trzech godzinach, do zgody na wylot pana ministra do Warszawy.
 
Sytuacja jest więc komiczna aż do przesady i Gombrowicz by tego epizodu lepiej nie wymyślił. Oto wszak prezydencki minister (de facto szef KP po śmierci W. Stasiaka) rusza w te pędy do samolotu, by gnać z XUBS do Warszawy do niecierpiących zwłoki obowiązków kancelaryjnych, a tymczasem ląduje w tymże samolocie na kilka godzin i musi interweniować u swych podwładnych, by go „wyciągnęli z tarapatów”. Byłoby to wszystko nawet śmieszne, gdyby nie chodziło zarazem o dzień takiej tragedii dla Polski. Oczywiście Sasin w ten sposób, tj. poprzez „areszt jakowy”, uzyskuje znakomite „wytłumaczenie” tego, że po raz kolejny „nic nie mógł zrobić”.
 
Nie mógł być na lotnisku (ani Okęcie, ani XUBS) rano 10-04, bo zabezpieczał właśnie nagłośnienie i krzesełka w Katyniu. Nie mógł zajmować się „miejscem katastrofy” ani tym bardziej pracować w „sztabie antykryzysowym”, bo akurat przetrzymywano go w „Wosztylu”. Nie mógł też stamtąd wyjść, bo „zabrali mu paszport”. Nie mógł się do nikogo dodzwonić, bo mu bateria siadła w komórce lub (gdy jeszcze mu działała) akurat nie miał danego numeru (jak np. do J. Kaczyńskiego). Itd. Główny akustyk nic nie mógł. Mógł jedynie „ocaleć z katastrofy”, jak to sformułował startując w ostatnich wyborach parlamentarnych.
 
Interesuje nas jednak Opara, bo Sasin w końcu wraca do kraju, do pilnych obowiązków, trafiając na mszę do archikatedry. Wspomniałem wcześniej, iż Opara najwyraźniej nie dotarł na „miejsce katastrofy” za pierwszym razem (a więc po przybyciu z Katynia na XUBS), pojawia się tam jednak (o której?, nie wiemy) w związku z planowanym przybyciem delegacji z premierem J. Kaczyńskim i tak je opisuje (s. 186):
 
zostaliśmy dopuszczeni na teren katastrofy. Zastaliśmy szczątki, zgliszcza, zastaliśmy kłębiących się ludzi – podobnie jak niemalże trzy godziny wcześniej na płycie lotniska – sprawiających wrażenie, że do końca nie wiedzą, co robić. Spotkaliśmy naszych oficerów Biura Ochrony Rządu, którzy zabezpieczali miejsce, w którym leżały zwłoki pana prezydenta [gdzie dokładnie to było? - przyp. F.Y.M.]. Były tam także inne ciała, jak się później okazało, pana marszałka Putry i pana prezydenta Kaczorowskiego. Wszystkie leżały na ziemi, były przykryte niebieską folią, a wokół cały czas trwały przepychanki pomiędzy oficerami Biura Ochrony Rządu, naszymi służbami konsularnymi, które były na miejscu, a bliżej niezidentyfikowanymi urzędnikami strony rosyjskiej i oficerami. Jak się okazało, kością niezgody była kwestia, jak długo ciało pana prezydenta może pozostać w tym miejscu. (...) strona rosyjska naciskała na oficerów Biura Ochrony Rządu, żeby zgodzili się na wywiezienie ciała pana prezydenta czy to do szpitala w Smoleńsku, czy do prosektorium. Koniecznie chcieli je zabrać. Wtedy po raz pierwszy skontaktowaliśmy się z ekipą, która towarzyszyła panu Jarosławowi Kaczyńskiemu; wylądowali już w Witebsku i autobusem przemieszczali się w kierunku miejsca katastrofy. Poinformowali nas, że na miejsce katastrofy dotrą w ciągu półtorej godziny to był czas realny dla zwykłego samochodu osobowego na przebycie tej trasy, bo ona ma około stu kilometrów. Powiedziano nam też, że wolą pana Jarosława Kaczyńskiego jest, żeby ciało jego brata pozostało w miejscu katastrofy. (...)
 
Co w tym fragmencie jest intrygujące? To, iż Ruscy chcą zabrać ciało Prezydenta (zakładamy, że już rozpoznane przez polskich przedstawicieli), a Polacy im na to mają nie pozwalać. Czemu jednak to ciało „pojawia się” dopiero po obradach „sztabu smoleńskiego”? Wprawdzie nieco później (już wieczorem) Opara przeżyje wstrząs (s. 194):
 
Dla mnie najtrudniejszy był moment, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że zwłoki pana prezydenta, leżały na niebieskiej brezentowej folii od godziny katastrofy, to jest od godziny jedenastej, do późnych godzin wieczornych. Taka straszna tragedii, taka wielka chwila, a prezydent leży na tej folii cały czas!
 
Ale ani słowem nie wspomina o znalezieniu ciała Prezydenta, gdy pojawił się (Opara) na XUBS, jadąc z Katynia. Czemu tego ciała nie można było znaleźć zaraz „po katastrofie”? I teraz kolejne pytanie za sto punktów (nie tylko do Opary, Sasina etc. czy do „szkoły Macierewicza” jako takiej): a KTO ZNALAZŁ ciało polskiego Prezydenta na „miejscu katastrofy”? Nie chodzi o narodowość „znalazców” (domyślamy się, że nie byli to Polacy), lecz o personalia. Kto konkretnie, o której godzinie, w jakim miejscu znalazł ciało Prezydenta Kaczyńskiego? Czy nie jest to osoba, z którą warto byłoby przeprowadzić wywiad? A może więcej było tych osób niż jedna? Czemu personaliów „znalazcy” nie znamy od blisko trzech lat? Śledcza Gargas nie mogła wytropić ze swoimi operatorami i montażystami? Śledczy Gadowski, co na tropieniu przeróżnych podejrzanych typów zęby zjadł i niejedno lotnisko wojskowe namierzył, takiego „znalazcy” nie mógł znaleźć? Śledczy Pyza też nie wie?
 
Ciekawa rzecz, prawda? Tylu ludzi mediów uwijało się jak w ukropie, by znaleźć tylu leśnych smoleńskich dziadków, a tak ważnego świadka jak dotąd nie znaleźli. Jeszcze raz Opara o sytuacji na lotnisku w godzinach popołudniowo-wieczornych, czyli o ruskim makabrycznym cyrku z trumnami (s. 189-190):
 
Na miejscu tragedii były ciężarówki pełne trumien. Te ciężarówki... takie z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. Zresztą, tak samo wyglądały samochody straży pożarnej i karetek pogotowia – jak z muzeum. Trumny ułożone jedna na drugiej, żołnierze zdejmują trumny, pakują do nich zwłoki i stawiają na duże ciężarowe samochody typu Kamaz. Wszystko było odkryte, samochody nie miały nawet plandeki. I tak byli układani: jeden na drugim, jeden na drugim. Jedna trumna nad drugą trumną. Warstwowo, to znaczy na podłodze leżało około dziesięciu trumien, na te kładli dodatkowe, a na te jeszcze jedną warstwę. I tak załadowany samochód odjeżdżał w stronę Smoleńska. Podejrzewam, że w stronę prosektorium albo w stronę szpitala, albo dalej – do Moskwy [kamazy z trumnami do Moskwy? - przyp. F.Y.M.]. Ciągle widzę żołnierzy, którzy niebieskie brezentowe folie we dwóch... (...) pakowali szczątki ofiar w niebieskie brezentowe folie i do trumien. Jeden brał za jedne końce, drugi – za drugie i wkładali te niebieskie folie ze szczątkami do trumien. Widok był koszmarny... liczba była przerażająca. Tych płacht niebieskich było przecież ponad sto! Dzisiaj wiem, że były szczątki, których nie byli w stanie połączyć w jedno ciało, stąd znacznie większa liczba folii lub worków ze szczątkami niż de facto było ofiar.
 
Czy też znacznie większa liczba trumien? Zdecydowanie tak. Jeśli bowiem na każdym gruzawiku mieściło się np. po 30 trumien, to raptem wychodziłyby cztery takie wozy, może pięć, na wywiezienie „wszystkich ofiar katastrofy”, tymczasem całymi godzinami trwa „załadunek” i „wywózka”, a i tak, gdy wieczorem pojawiają się delegacje z Polski, to ciągle jeszcze rzędy trumien stoją w błocie. I jeszcze taka zastanawiająca refleksja Opary a propos jego odczuć wtedy (s. 191):
 
To była chyba jednak zupełna pustka. Ta tragedia spowodowała, że emocje były na drugim planie, to znaczy, pewnie tak musiało być. Ale właściwie była chyba jakaś taka megapustka. Człowiek działał trochę jak robot, automat, bo musiał działać, bo nikogo innego nie było, ale to było straszne wyjałowienie, takie chodzące cielsko mające wykonać jakieś zadania, przymuszone do zadzwonienia, do poproszenia o coś konsula, przedstawiciela ambasady, ale w środku pustka, pustka... tylko pustka. Rozum podpowiadał, że stała się niewyobrażalna tragedia, coś strasznego... niewyobrażalnego, a w środku – pustka. Nic.
 
Metafizyczna, iście Sartre'owska, pustka jednak nie nicowała serc prezydenckich urzędników cały czas, gdy bowiem Opara wraz z kolegami wyląduje w smoleńskim hotelu, drapnie ich jednak ząb historii w postaci dwóch oficerów FSB (s. 197-198):
 
Byliśmy zmęczeni... byliśmy padnięci, ale nie sposób było zasnąć. W takich chwilach sen nie przychodzi. Chodziliśmy po hotelu od pokoju do pokoju, rozmawialiśmy, staraliśmy się jakoś uporządkować sobie wszystko, co przeżyliśmy tego dnia [uporządkować zwłaszcza pod kątem ewentualnych przyszłych zeznań w prokuraturze – przyp. F.Y.M.].  W pewnym momencie na korytarzu spotkaliśmy dwóch funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Sprawiali wrażenie zdenerwowanych, lekko podchmielonych. Drzwi do ich pokoju były uchylone. Na biurku zobaczyłem pełen arsenał broni: strzelby, karabiny maszynowe, dwa pistolety. Zaczepili nas, zapytali, co tu robimy? Powiedzieliśmy, że jesteśmy z Kancelarii Prezydenta, że mamy przygotować jutrzejszą ceremonię pożegnania zwłok pana prezydenta. Wyglądali tak, jakby nasza odpowiedź do nich nie dotarła, byli zupełnie zaskoczeni.
 
Zapytali, czy nie chcemy stąd wyjechać. Mówimy: wyjedziemy, ale najpierw musimy przygotować jutrzejszą uroczystość... powtarzamy to, co przed chwilą im powiedzieliśmy. Oni na to, że na naszym miejscu by wyjechali, bo w Rosji jest tak, że ci, którzy są pierwsi na miejscu wypadku [a skąd to Ruscy wiedzieć mieli o Oparze? - przyp. F.Y.M.], czasami giną w niewyjaśnionych okolicznościach i zapytali: „A wiecie, co się stało z kontrolerami lotu?” Nie muszę tłumaczyć... cała noc była nieprzespana. Jedyne, co zrobiliśmy, to zastawiliśmy szafą drzwi do pokoju i tak do rana wegetowaliśmy, czekając na świt.
 
I świt nadszedł, a Opara szczęśliwie powrócił do kraju, tak jak i Sasin dzień wcześniej. Na koniec po tej niedawnej chwili hotelowego horroru jeszcze taki relaksujący, historyczny epizod z 10 Kwietnia, z późnego wieczoru (s. 196-197):
 
Tuż przed odjazdem delegacji do hotelu widziałem stojącego przed autokarem Pawła Kowala, który rozmawiał przez kilka, kilkanaście minut z premierem Putinem. Jak później się dowiedziałem, omawiali kwestie związane z transportem zwłok pana prezydenta do Polski oraz z uroczystościami pożegnania trumny z ciałem pana prezydenta, które miały się odbyć następnego dnia. Wyglądało to trochę kuriozalnie, bo premier wielkiego państwa Putin rozmawia pod gołym niebem bez świadków z posłem do europarlamentu Pawłem Kowalem. Natomiast najważniejszy jest efekt tych rozmów: uzgodnili, że ciało prezydenta następnego dnia będzie przewiezione do Polski, tak jak chciał Jarosław Kaczyński, i to się udało.
 
Tak, „to się udało”, ale może europoseł Kowal ma jakiś protokół swej prywatnej rozmowy z ówczesnym premierem Putinem? Chętnie bym się z takim dokumentem zapoznał, bo w książce niedawno wydanej Kowal go nie zamieścił, o ile wiem. Nie codziennie chyba do takich rozmów dochodzi, sądzę, i to w takich niecodziennych okolicznościach. Do dziś zresztą nie mogę pojąć, co stanęło na przeszkodzie, by ciało Prezydenta zabrała samolotem delegacja z premierem Kaczyńskim nocą 10 Kwietnia.

fymreport.polis2008.pl 65,2 MB 88 MB FYM blog legendarne dialogi piwniczne ludzi zapiwniczonych w Irlandii 2 yurigagarin@op.pl (before you read me you gotta learn how to see me) free your mind and the rest will follow, be colorblind, don't be so shallow "bot, który się postom nie kłania" [Docent Stopczyk] "FYM, to wesoły emeryt, który już nic, ale to absolutnie nic nie musi już robić" [partyzant] "Bot FYM, tak jak kilka innych botów namierza posty i wpisy "z układu" i daje im odpór" [falstafik] "Czy robi to w nocy? W takim razie – kiedy śpi? Bo jeśli FYM od rana do późnej nocy non-stop tkwi przy komputerze, a w godzinach ciszy nocnej zapewne przygotowuje sobie kolejne wpisy, to kiedy na przykład spożywa strawę?" [Sadurski] "Ale teraz zadam Sadurskiemu pytanie: Załóżmy, że "wyśledzi" pan w przyszłości jeszcze kilku FYM-ów, a któryś odpowie prostolinijnie, że jest inwalidą i jedyną jego radością (z przyczyn wiadomych) jest pisanie w S24, to czy pan będzie domagał się dowodów,czy uwierzy na słowo?" [osa 1230] "Zagrożenia dla pluralizmu w ramach Salonu widzę w tym, że niektórzy blogerzy - w tym właśnie FYM - wypraszają ludzi, z którymi się nie zgadzają. A zatem dojdzie do "bałkanizacji" Salonu: każdy będzie otoczony swoją grupką zwolennikow, ale nie będzie realnej dyskusji w ramach poszczególnych blogów. Myślę, że nie daję przykładu takiego wykluczania." [Sadurski] "Już nawet nie warto tego bełkotu czytać, spod jednego buta i z jednego biura. Na fanatyków i pałkarzy lekarstwa nie ma."[Igła] "FYM już kupił S24 swoim pisaniem, jest teraz jego twarzą. Po okresie Galby i katatyny nastąpił czas dziennikarzy "Gazety Polskiej". Ten przechył i stalinopodobne teorie spiskowe, jakie się wylewają z jego bloga oraz innych mu podpbnych - przyciągają do Salonu nastepnych i następnych. Tu już od dawna nie zależy nikomu na rzetelności i klasie pisania - lecz na tym, aby było klikanie, aby było głośno i kontrowejsyjnie. Promowanie takich ludzi jak FYM i Paliwoda - jest całkowicie jednoznaczne."[Azrael] "Ale jaki jest problem?"[Kwaśniewski] kwestia archiwów IPN-u Janke: "Nigdy nie mówiliście o pełnym otwarciu?" Komorowski: Co to znaczy otwarcie?" "Trudno zrozumieć, jak można ogłupić społeczeństwo. Dlaczego tylu ludzi ośmiela się nazywać zdrajcą Wojciecha Jaruzelskiego. (Edmund Twardowski, Warszawa) " [tzw. listy czytelników do "Trybuny"] "Z przykrością stwierdzam, że prezydent nie przedstawił żadnych propozycji ws. służby zdrowia" [Tusk] "Niewidzialna ręka rynku, jak sama nazwa wskazuje, jest ślepa." [ekspert w radiowej audycji prowadzonej przez R. Bugaja] "Mamy otwarte granice, miejmy też otwarte umysły. Jasna Góra horyzontów rządowi i parlamentarzystom nie rozszerzy. (S. Barbarska, woj. wielkopolskie) " [tzw. czytelniczka "Trybuny"]

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka