Free Your Mind Free Your Mind
13801
BLOG

Smoleńsk a sprawa polska

Free Your Mind Free Your Mind Polityka Obserwuj notkę 206

 

Miło mi, że tak zacny autor i publicysta, jakim jest Rolex, człowiek o wielkiej uczciwości intelektualnej (o co bardzo dziś trudno nie tylko w blogosferze) i pisarskim talencie, zechciał się zainteresować moją książką i poświęcić jej swój specjalny, obszerny post (http://hekatonchejres.salon24.pl/395324,walking-on-the-moon). Jako że „Czerwoną stronę Księżyca” uważam za jedną z najważniejszych rzeczy, które w życiu zrobiłem, postanowiłem, gwoli pewnego uzupełnienia, dorzucić kilka swoich uwag na marginesie Rolexowej recenzji.
 
Książka powstawała przez rok, a stos notatek do niej jest wprost nieprzebrany i szczerze mówiąc, miałem nawet w zamiarze napisać jeszcze dwa dodatkowe rozdziały – po pierwsze: jak możliwa była maskirowka i mistyfikacja katastrofy; po drugie: jak powinno przebiegać śledztwo od momentu jego całkowitej rewizji. W pewnej chwili jednak zdałem sobie sprawę, że w ten sposób z publikacji zrobi się zbyt obszerne dzieło i jego objętość będzie zagrażała jego strawności, postanowiłem zatem część uwag związanych z tymi dodatkowymi rozdziałami zmieścić w przypisach (oraz aneksach) niż zamęczać Czytelnika kilkudziesięcioma (a może i więcej) następnymi stronami tekstu. Wychodziłem zresztą z założenia, że wiele spraw i tak jest omówionych na blogu, zaś linki włączone do książki (takiemu Czytelnikowi spragnionemu jeszcze „dodatkowej lektury”) mogą pomóc w odnalezieniu tego rodzaju rozważań.
 
Jest jeszcze jedna rzecz, z której zacząłem sobie zdawać sprawę w ostatnich dniach pisania „Czerwonej strony Księżyca”, a która nieco zaczęła studzić mój zapał. Wcale nie jest przesądzone, że do powołania międzynarodowej dochodzeniowo-śledczej komisji w ogóle dojdzie – i to nie dlatego, że Zachód by takiej komisji nie chciał (gdyby przedstawiono poważne powody do jej powołania), lecz dlatego, że Polska takiej komisji może nie chcieć i skutecznie jej powołaniu się przeciwstawić. Dlaczego? Dlatego, że w niczyim „politycznym interesie” nie jest jej powołanie.
 
Pisząc książkę myślałem więc o zwykłym polskim Czytelniku, zwykłym Polaku, który musi na siebie wziąć obowiązek zadbania o przyszłe polskie państwo i o pamięć o poległych 10 Kwietnia, ponieważ, o czym jestem coraz poważniej przekonany, już tylko tacy zwykli Polacy są w stanie domagać się powołania tego typu komisji. Jeśli zaś i oni od tej idei odstąpią, to wszelkie drogi do powstania takiej komisji zostaną zamknięte, a przez następne lata będziemy słyszeć „jak to mogło w Smoleńsku być”. Zwracam uwagę na to, iż chodziło mi o polskiego odbiorcę „Czerwonej strony Księżyca”, gdyż ani przez chwilę, tworząc książkę, nie myślałem o odbiorcy zachodnim. Propozycja, by tekst przetłumaczyć od razu na angielski przyszła od jednego z komentatorów i uznałem ją za dobre rozwiązanie do ewentualnej przyszłej edycji publikacji w formie anglojęzycznej właśnie – taka jednak publikacja wymagałaby obszernego wprowadzenia dla osób zupełnie „niewtajemniczonych” w „sprawę smoleńską”, jak też pominięcia wielu szczegółów, w które obfituje polska edycja. Zarzut więc stawiany przez Rolexa, iż książka jakby nie do końca nadaje się do lektury dla zachodniego odbiorcy, jest wydaje mi się nietrafiony – mój tekst nie był adresowany do takiego odbiorcy, bo nie mógł być.
 
Gdybym miał pisać książkę z myślą o zachodnim czytelniku, skonstruowałbym ją zupełnie inaczej, właśnie biorąc poprawkę na znikomą wiedzę przeciętnego użytkownika tamtejszych mediów o najważniejszej powojennej polskiej tragedii i o oficjalnym, zamataczonym do granic możliwości, pseudośledztwie dotyczącym jej przyczyn. Raz więc jeszcze powtarzam, że książka była precyzyjnie adresowana i zarazem (co zrozumiałe po dwóch latach i ukazaniu się mnóstwa publikacji na temat „katastrofy smoleńskiej”) zakładała określoną wiedzę ws. tragedii i różnych sposobów jej badania. Nie załączałem więc „słowniczka” ani „indeksu osób”, które przywoływane są w książce, przyjmując, iż pewnych rzeczy polskiemu Czytelnikowi nie trzeba już tłumaczyć (tu znowu też względy techniczne, a więc, by publikacji nie obciążać dodatkowymi „aneksami”, były brane przeze mnie pod uwagę).
 
Sprawa umiędzynarodowienia tragedii spoczywa bowiem przede wszystkim na barkach Polaków. Owszem, jest to już ostatnia deska ratunku w sytuacji, w której po dwóch latach wiemy oficjalnie niewiele więcej niż po dwóch dniach od „katastrofy” - gdybyśmy jednak oczekiwali, iż nagle ludzie Zachodu pochylą się z troską nad naszymi problemami, to byśmy chyba wykazywali nadmierną dozę nie tylko politycznej naiwności. Przypomina mi się w tym miejscu jedna ze scen z „Misji specjalnej” z udziałem H. Kutschnera, gdy jeden z dziennikarzy prezentuje na komputerze amerykańskiemu specjaliście migawki związane z ruskim „sprzątaniem miejsca katastrofy” za pomocą buldożerów i koparek. Zamysł takiej prezentacji był, jak sądzę taki, żeby amerykański gość wyraził stwierdzenie, iż w taki sposób się nikt w cywilizowanym świecie nie obchodzi z terenem, na którym doszło do lotniczego wypadku. Scena ta jednak nasuwała mi skojarzenie z sytuacją, w której przedstawiciele jakiejś humanitarnej misji przybywają do buszu, a tam któryś z tubylców pokazuje jakąś rozwalającą się chatę, mówiąc, że tak właśnie wygląda tubylczy szpital i pytając, co w związku z tym tubylcy powinni zrobić.
 
Można oczywiście uporczywie pokazywać Zachodowi to, „jak to wszystko w Smoleńsku wyglądało”, lecz należałoby przy tej okazji wziąć też pod uwagę to, że ludzie Zachodu mogliby zadać proste i przenikliwe pytania: „no ale czemu wy, Polacy, bojownicy o wolność, nieugięci itd. na to wszystko pozwoliliście? Przecież to wasza największa tragedia powojenna, przecież zabito wam prezydenta i wiele wybitnych osobistości, przecież znaliście Rusków od wieków, nawet lepiej niż my, na Zachodzie. Dlaczego wy, Polacy, patrzyliście na to wszystko z bezradnie rozłożonymi rękami? To była wasza najważniejsza sprawa.” I ten człowiek Zachodu mógłby kontynuować jeszcze w taki sposób: „Mówicie, że nas medialnie oszukano, lecz to przecież WAS przede wszystkim oszukano. Prezentujecie to, jak Ruscy obchodzili się z wrakiem, pokazujecie czerwone trumny – ale to przecież WASZYM obowiązkiem było do tego wszystkiego nie dopuścić.” I na koniec, by nas dobić, rzekłby tak: „Uskarżacie się, że ciemniacy są wszystkiemu winni – tylko, że to WY z powrotem wybraliście ciemniaków, by wami rządzili. Jeśli więc macie jakiś poważny problem, to przede wszystkim sami ze sobą”.
 
No i do tego właśnie w tych moich uwagach zmierzam – Polska i Polacy mają problem. „Czerwona strona Księżyca” skonstruowana została zatem trochę jak „kronika wypadków”, tak by krok po kroku pokazać Czytelnikowi: jak wygląda ów problem. Polskie państwo uległo totalnej katastrofie i zawiodło na wszystkich możliwych szczeblach – poczynając od instytucjonalnych, poprzez humanitarne, a kończąc na kulturowo-medialnych. Sprawa wszak nie ogranicza się do faktu, że do zbrodni na polskiej delegacji doszło, ale ma o wiele szerszy, katastrofalny, wymiar. Ofiarom nie udzielono żadnej pomocy. Nie wystąpiono także w obronie ofiar. Nie wszczęto poszukiwań (zwróćmy uwagę na taki fragment wywiadu z E. Kopacz, gdy ta ostatnia ze spokojem mówi o 10-tym Kwietnia: „wcześniej [niż z psychologami rozmawiałam – przyp. F.Y.M.]z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym i lekarzami. Wszystkie służby, które mogły być w czymkolwiek użyteczne, zostały uruchomione z rana, od razu po katastrofie. I albo już pracowały, albo były postawione w stan gotowości” (http://wyborcza.pl/1,76842,8288011,Znajdz_mi_go.html)). Do tego wywiadu jeszcze za chwilę wrócę.
 
Nie poddano nawet badaniom zwłok ofiar. Gdyby zaś tego było mało, media nad Wisłą zaczęły z mozołem konstruować historię lotniczego wypadku, którego na dobrą sprawę nikt nie widział i mało kto słyszał – wykluczając od samego początku to, co było najbardziej oczywiste w tamtej sytuacji, a więc, że doszło do zbrodniczego ataku na polską delegację. Na tym przecież też nie koniec. Wszczęto wraz ze zbrodniarzami śledztwo po to, by w istocie... zatuszować zbrodnię. Gdyby ktoś nadal odczuwał niedosyt w tej wyliczance, to dodam, że uruchomiono całą propagandową kampanię szydzącą z „głupiej załogi”, „pijanego szefa Sił Powietrznych”, „upartego Prezydenta”, na koniec zaś głośno obśmiano tragedię podczas opolskiego kabaretonu w 2010 r.
 
To jest wymiar polskiego dramatu. Mówimy czasami o drugim Katyniu, lecz ta analogia tylko po części jest tu uzasadniona. W przypadku ludobójstwa katyńskiego Ruskom (gdy Niemcy znaleźli i rozkopali masowe mogiły) nie pozostawało nic innego, jak wysłać komisję Burdenki i „naukowo wykazać” wraz z analizą „materiału dowodowego” i „przesłuchaniami świadków”, że zbrodni dokonali Niemcy. W przypadku „operacji Smoleńsk” nie było – na co kiedyś słusznie zwrócił uwagę prof. J. Trznadel – chwili, w której „miejsce Zdarzenia” mogła zbadać jakaś grupa specjalistów „z zewnątrz” (analogicznie jak w przypadku katyńskich dołów śmierci), a więc niepochodzących z kremlowskiego nadania. Zbrodnia drugiego Katynia przeprowadzona została w taki sposób, by od samego początku sprawą zajmowała się „komisja Burdenki 2” wyposażona w „materiał dowodowy” i cały zastęp „świadków” - to zaś pozwoliło samym zbrodniarzom od samego początku kierować dochodzenie na ślepe tory. Polskie instytucje nie widziały tu większego problemu, ograniczając się do mniej lub bardziej wyrazistych pomruków niezadowolenia, tudzież spisywania listy skarg i zażaleń, by przynajmniej w mediach dało się to przedstawić jako niesamowite monitowanie w trakcie śledztwa. Ruscy nie dają wraku? Monitujemy, by dali. Nie dają rejestratorów? Monitujemy, by dali. Nie dają dokumentacji? Monitujemy, by dali.
 
Czy ktokolwiek w geście sprzeciwu, protestu, niezgody etc. zrezygnował z prowadzenia „badań”, gdy widziano i wiedziano, jak to wszystko wygląda? Ależ skąd. Z miedzianym czołem paradowali wszyscy z „badaczy” i zakończyli z hukiem „badania”, nie przejmując się ani brakiem materiału dowodowego, ani niedostępnością dokumentacji. Czy polskie media się tym wszystkim przejęły? Ależ skąd. Tak właśnie miało wyglądać dochodzenie ws. największej tragedii powojennej Polski, dochodzenie na miarę XXI wieku. Czy ktoś zrobił choć jeden dokładny i obszernie ilustrujący całą okolicę reportaż o smoleńskim lotnisku wojskowym? Nie zauważyłem. Czy ktoś zrobił reportaż o Jużnym? Nie ma, choć przecież to lotnisko działało 10-go Kwietnia. Czy powstał reportaż pokazujący „prace w terenie” tych fantastycznych „badaczy” z „komisji Millera”, największych ekspertów lotnictwa na świecie? A może jest chociaż reportaż o akcji ratunkowej na Siewiernym?
 
Zwracam na to wszystko uwagę, ponieważ ruska strona medalu to tylko jedna ze stron. Druga jest nadwiślańska i ta jest o wiele bardziej mroczna, ponieważ (na zdrowy rozum) wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, lecz w samej Polsce powinno dziesiątkom instytucji oraz setkom, jeśli nie tysiącom specjalistów zależeć na możliwie najdokładniejszym, najpełniejszym i najbardziej rzetelnym wyjaśnieniu naszej wielkiej tragedii. Tak jednak wcale nie jest, czego najlepszym choć zarazem wyjątkowo bulwersującym dowodem jest to, iż uznano „ruską jurysdykcję” nad ciałami ofiar i zgodzono się zaraz po zamachu na to, by tych ciał nie poddawać w Polsce badaniom, a więc „nie otwierać trumien”. W „Czerwonej stronie Księżyca” cytuję w formie motta wymowny fragment (skandalicznego doprawdy – miałem w planach zamieszczenie jego większej partii, ale stwierdziłem, że nie będę jednak aż tak zaśmiecał mojej książki) wywiadu T. Torańskiej z E. Kopacz:
 
TT:„Trumny będą otwierane, to już pani wie?”
EK: „Po co! Dlaczego?”
TT:„Bo to nasza specjalność, powiem gorzko. Jak nie za rok, to za 50 lat.”
 
Ta wymiana zdań starczy za wszystko. Kwintesencja myślenia „oświeconych” i „cywilizowanych”. Sprawa tragedii jest bowiem już tak oczywista, iż skrajną głupotą, jeśli nie szaleństwem wydaje się tym dwóm interlokutorkom „otwieranie trumien”. Co tu otwierać i po jakiego diabła, skoro wszystko jest arcyboleśnie proste? A przypomnę, że to rozmowa przeprowadzona latem, w sierpniu 2010, kiedy jeszcze żadnej trumny „nie otworzono”.
 
No i teraz, Rolex'ie, weź ten fragment wytłumacz człowiekowi Zachodu. Ten bowiem by spytał: „to taka osoba u was była wtedy, gdy doszło do tragedii, ministrem zdrowia? To takie podejście do tragedii mają u was dziennikarki i dziennikarze, że się dziwują straszliwie, iż należy po takiej tragedii zbadać ciała ofiar?” I skonkludowałby: „to czego wy właściwie od nas chcecie? My nie jesteśmy buszmenami przecież, my żyjemy w naszym świecie na zupełnie innych zasadach. Weźcie sobie obejrzyjecie jakieś filmy dokumentalne na temat badań katastrof lotniczych, poczytajcie jakieś książki na ten temat, ale jakoś rozwiążcie swój własny problem, bo macie naprawdę problem bardzo poważny.” Czy nie miałby taki człowiek racji?
 
Wszystkie te uwagi czynię w kontekście tego, moim zdaniem, nieuzasadnionego zarzutu, iż język mojej publikacji mógłby być jakąś barierą w ewentualnej recepcji książki na Zachodzie. To nie o język bowiem chodzi. I nie o kwestię, czy fraza „leśny dziadek” daje się sensownie oddać w angielszczyźnie. (Nie od dziś zresztą wiadomo, że leksyka polszczyzny jest bogatsza od leksyki angielszczyzny, co wynika z samej morfologii polskiego języka – poza tym polskie doświadczenia z ruską „kulturą” są dużo „bogatsze” i dłuższe niż doświadczenia Anglosasów, stąd nic dziwnego, iż polski obfituje w neologizmy, jakim trudno znaleźć odpowiedniki w angielszczyźnie – w pewnej mierze Orwell („1984”) oraz Burghess („A Clockwork Orange”) próbowali oddać specyfikę sowieckiej rzeczywistości za pomocą specjalnych sformułowań w swoich dziełach, lecz to były dość skromne próby w porównaniu ze skalą zjawiska). Nie chodzi o żaden język czy styl, lecz o to, że sama Polska niemal nic nie zrobiła, by wyjaśnić przyczyny i przebieg tragedii, przyjmując wersję zdarzeń podaną przez Moskwę jako obowiązującą, kanoniczną i niepodważalną. Jeślibyśmy więc chcieli tę właśnie prawdę przekazać w prostych i zrozumiałych słowach zachodniemu odbiorcy, to ten zaraz po lekturze pierwszych stron takiego raportu mógłby zapytać: „czy wyście wszyscy tam powariowali? Wam wszystkim odebrało rozum? Jak mogliście na to wszystko spokojnie patrzeć? Jak mogliście na to pozwolić?
 
Na tym się polska sprawa nie kończy, niestety. Miną wnet bowiem dwa lata, a przecież NIC się nie zmienia. Weź sobie, Rolex'ie do ręki polskie gazety lub czasopisma. Życie od dawna już „poszło do przodu”. Narracja wypadkowo-zamachowa już okrzepła i właściwie tak się może z wolna zakończyć (tak, zakończyć) proces „wyjaśniania” przyczyn tragedii. Tak, to znaczy jak? O, w ten sposób: na dwoje babka wróżyła, czyli albo w Smolensku był wypadek, albo w Smoleńsku był zamach. Jedni mówią, że doszło do wypadku lotniczego, drudzy powiadają, że dokonano zamachu na Siewiernym – historia zaś pokaże po latach, kto miał rację, choć pewnie spór tak czy tak pozostanie.
 
Ten scenariusz jest, wg mnie, najbardziej prawdpodobny i właściwie na naszych oczach się od dość dawna realizuje, a dzieje się tak dlatego, że – zabrzmi to pewnie okrutnie, nie kryję jednak, iż dla mnie też jest to nie za wesoła wiadomość – mało komu już zależy, by doszło do jakiegoś autentycznego zrewidowania całego śledztwa. Nie tylko instytucjom, nie tylko mediom, także większości Polakom – zbiega się to zaś z nadchodzącymi wielkimi krokami „wyborami” w neo-ZSSR, które (o ile nic nadzwyczajnego się nie wydarzy), otworzą nową epokę sowieckiego neoimperializmu (i dalszego wchłaniania Polski przez Imperium Zła). W tym też kontekście należy usytuować moją książkę, do szczegółów której teraz jeszcze na chwilę pozwolę sobie wrócić, albowiem mam wrażenie, iż parę istotnych szczegółów umknęło uwadze szacownego recenzenta.
 
Przede wszystkim chciałbym uwypuklić trzy elementy, które zostały w książce, sądzę dość dokładnie, naświetlone. Po pierwsze: moonwalker S. Wiśniewski nie filmował z parametrami czasowymi swego materiału. „Polski montażysta” przyznał to także na jednym z forów już po publikacji pierwszej części mojej książki, gdy wywiązała się dyskusja wokół moich analiz materiałów moonwalkera. Nie przyznał się on jeszcze wprawdzie do tego, że wprowadził później te parametry, dostosowując je do „godziny Morozowa”, czyli 8.41 (pol. czasu) będącej „oficjalną godziną katastrofy” (w taki też sposób korygować będą zeznania oraz swe „rozregulowane zegarki” inni świadkowie), ale sądzę, że na ewentualnym międzynarodowym procesie do tego się przyzna – możliwe nawet, że wskaże fachowców wojskowych, którzy mu taki zabieg doradzili. Po drugie: wbrew oficjalnej narracji, starałem się wykazać, iż lotnisko w Witebsku mogło normalnie funkcjonować, a więc mogło zostać zaproponowane polskim załogom i wykorzystane jako zapasowe z powodu „smoleńskiej mgły”. Po trzecie: starałem się dowieść, iż z Okęcia 10 Kwietnia wystartowały 4 samoloty: dwa jaki-40 koło godziny piątej oraz jak-40 z Dowódcami (i niewykluczone, że z kimś pewnie jeszcze) i tupolew koło godziny siódmej. To zapewne jest powód „blackoutu na Okęciu”, ale też nieprawdopodobnych wprost trudności wielu instytucji z ustaleniem przebiegu zdarzeń. Wiemy wszak z oficjalnej opowieści (pomijając może chwilę „informacyjnego zawirowania”, gdy koło 9-tej dwadzieścia 10-04-2010 kursował w przestrzeni medialnej „prezydencki jak”, który doleciał potem do Smoleńska jako „prezydencki tupolew”), iż wyleciał tylko dziennikarski jak-40 oraz tupolew z „całą delegacją”. Jeśliby więc nagle okazało się, że z Okęcia wystartowało tamtego tragicznego dnia dwa razy więcej specjalnych samolotów, to podejrzewam, iż nawet na Czerskiej rozdzwoniłyby się telefony od najwierniejszych czytelników, słuchaczy i widzów.
 
Po czwarte, a takie chyba wrażenie mógłby odnieść potencjalny czytelnik recenzji Rolexa, min. J. Sasin, „ostatni ocalały z katastrofy” nie jest głównym bohaterem mojej książki. To zaś, że 1) jego tak nadzwyczajnie wyróżniono nie tylko 10-go Kwietnia (dołączony jako 97 „pasażer prezydenckiego tupolewa”), ale i w filmie „Syndrom katyński”, 2) tak wiele jego relacji budzi (jeśli się je podda porównawczo-krytycznej analizie) wątpliwości, 3) tak dziwne i zupełnie niewytłumaczalne wydaje się jego zachowanie 10-go na Siewiernym, które kontrastuje nieco z 4) tournee urządzonym wraz z innymi akustykami prezydenckimi po Polsce w związku z projekcją filmu „Mgła” - spowodowało, iż poświęciłem mu wiele uwagi, na którą, jak sądzę, jako jeden z najważniejszych świadków (cały czas coś dokładnie ukrywających) zasługuje. Jestem jednak zdania, że dopiero zeznania pod przysięgą i przed międzynarodową komisją pozwolą nie tylko Sasinowi, lecz i wielu innym osobom odzyskać utraconą 10-go Kwietnia pamięć. O ile, powtarzam, do powołania takiej komisji dojdzie.
 
Paradoksalnie wiele znowu zależy od mediów, na ile są one w stanie podjąć na nowo całą sprawę. W tychże mediach wszak ludzie dzielą się na tych, którzy „wierzą, że doszło w Smoleńsku do wypadku” oraz tych, co „wierzą, że doszło do zamachu w Smoleńsku” - mało kto zaś dopuszcza do myśli takie rozwiązanie, iż oba człony tej alternatywy „smoleński wypadek lub smoleński zamach” mogą być fałszywe. Odrzucenie takiej alternatywy wymagałoby bowiem zajęcia zupełnie nowej postawy i do tego, co się wydarzyło 10-go Kwietnia i do tego, co się działo potem (choćby w ramach pseudośledztwa). Jeśli natomiast weźmie się zarazem pod uwagę to, iż 1) ludzie mediów nad Wisłą, mimo że wiedzieli 10-go, że przynajmniej trzy samoloty wyleciały rano z Okęcia (o samolocie Dowódców mogli nie słyszeć, bo to była pewnie utajniona sprawa), ale woleli „nie ruszać tematu”, a nawet wziąć na siebie historię z „prezydenckim jakiem”, zamieniając ją w „kaczkę dziennikarską” (vide film „Poranek”), 2) zagadnienia Okęcia unikali przez dwa lata jak diabeł święconej wody (nie szukano żadnych świadków, żadnych dokumentów, żadnych śladów), 3) do dziś wolą zajmować się „bezpiecznymi tematami” - no to można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, iż katastrofa smoleńska państwa polskiego będzie się jak na razie pogłębiać.
 
 
P.S. Ciekawostka z jedną amerykańską wypowiedzią dot. polskiej armii

fymreport.polis2008.pl 65,2 MB 88 MB FYM blog legendarne dialogi piwniczne ludzi zapiwniczonych w Irlandii 2 yurigagarin@op.pl (before you read me you gotta learn how to see me) free your mind and the rest will follow, be colorblind, don't be so shallow "bot, który się postom nie kłania" [Docent Stopczyk] "FYM, to wesoły emeryt, który już nic, ale to absolutnie nic nie musi już robić" [partyzant] "Bot FYM, tak jak kilka innych botów namierza posty i wpisy "z układu" i daje im odpór" [falstafik] "Czy robi to w nocy? W takim razie – kiedy śpi? Bo jeśli FYM od rana do późnej nocy non-stop tkwi przy komputerze, a w godzinach ciszy nocnej zapewne przygotowuje sobie kolejne wpisy, to kiedy na przykład spożywa strawę?" [Sadurski] "Ale teraz zadam Sadurskiemu pytanie: Załóżmy, że "wyśledzi" pan w przyszłości jeszcze kilku FYM-ów, a któryś odpowie prostolinijnie, że jest inwalidą i jedyną jego radością (z przyczyn wiadomych) jest pisanie w S24, to czy pan będzie domagał się dowodów,czy uwierzy na słowo?" [osa 1230] "Zagrożenia dla pluralizmu w ramach Salonu widzę w tym, że niektórzy blogerzy - w tym właśnie FYM - wypraszają ludzi, z którymi się nie zgadzają. A zatem dojdzie do "bałkanizacji" Salonu: każdy będzie otoczony swoją grupką zwolennikow, ale nie będzie realnej dyskusji w ramach poszczególnych blogów. Myślę, że nie daję przykładu takiego wykluczania." [Sadurski] "Już nawet nie warto tego bełkotu czytać, spod jednego buta i z jednego biura. Na fanatyków i pałkarzy lekarstwa nie ma."[Igła] "FYM już kupił S24 swoim pisaniem, jest teraz jego twarzą. Po okresie Galby i katatyny nastąpił czas dziennikarzy "Gazety Polskiej". Ten przechył i stalinopodobne teorie spiskowe, jakie się wylewają z jego bloga oraz innych mu podpbnych - przyciągają do Salonu nastepnych i następnych. Tu już od dawna nie zależy nikomu na rzetelności i klasie pisania - lecz na tym, aby było klikanie, aby było głośno i kontrowejsyjnie. Promowanie takich ludzi jak FYM i Paliwoda - jest całkowicie jednoznaczne."[Azrael] "Ale jaki jest problem?"[Kwaśniewski] kwestia archiwów IPN-u Janke: "Nigdy nie mówiliście o pełnym otwarciu?" Komorowski: Co to znaczy otwarcie?" "Trudno zrozumieć, jak można ogłupić społeczeństwo. Dlaczego tylu ludzi ośmiela się nazywać zdrajcą Wojciecha Jaruzelskiego. (Edmund Twardowski, Warszawa) " [tzw. listy czytelników do "Trybuny"] "Z przykrością stwierdzam, że prezydent nie przedstawił żadnych propozycji ws. służby zdrowia" [Tusk] "Niewidzialna ręka rynku, jak sama nazwa wskazuje, jest ślepa." [ekspert w radiowej audycji prowadzonej przez R. Bugaja] "Mamy otwarte granice, miejmy też otwarte umysły. Jasna Góra horyzontów rządowi i parlamentarzystom nie rozszerzy. (S. Barbarska, woj. wielkopolskie) " [tzw. czytelniczka "Trybuny"]

Nowości od blogera

Inne tematy w dziale Polityka