W wielkanocnym wydaniu „NDz” ukazał się krótki i zarazem ciekawy wywiad z jedną z pracownic pogotowia Aleksandrą Ignatienkową, która miała być jako „jedna z pierwszych” na ruskim księżycu, czyli lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku: „Byliśmy jednymi z pierwszych, którzy tam dotarli. Widzieliśmy fragmenty samolotu. Wszystko w ziemi, takiej błotnistej, mokrej, jak to po roztopach. To jest w ogóle ciężkie zobaczyć katastrofę z taką liczbą ofiar. Ten obraz zostaje na zawsze. Do dzisiaj mam przed oczyma ten straszny widok. Już pięciu martwych ludzi robi wrażenie. A tu tylu!”
Właśnie, aż chciałoby się zapytać: ilu? Problem bowiem w tym, że Ignatienkowa twierdzi, iż nie widziała żadnych całych ciał, tylko zdefragmentowane szczątki: „
To bardzo trudno opisać komuś, kto tam nie był. To nie były zwłoki, tylko fragmenty ciał, krew, wnętrzności. Biegaliśmy między tym wszystkim i próbowaliśmy znaleźć chociaż jakieś ciało w całości.” Za chwilę zaś dodaje: „
Nie szukaliśmy ciał. To śledczy byli od tego. Nas przy tym nie było” - no więc widziała jakieś ciała, czy nie? Szukała, czy nie? I kto z nią był? Czy ona była wśród tych „ludzi w kitlach”, co biegali na oczach M. Wierzchowskiego (no ale ci mieli dotrzeć z kolei przed strażakami, jak relacjonował tenże świadek
http://freeyourmind.salon24.pl/278778,syrena-ruska,
http://freeyourmind.salon24.pl/286238,w-ruskiej-zonie)? I jacy znowu śledczy, skoro przed „pracownikami pogotowia”, jak mówi Ignatienkowa, byli jedynie „strażacy”, a śledczy dopiero mieli dojechać? W rezultacie opowiada ona jak to mieli nie tyle zajmować się miejscem „powypadkowym”, co... ratownikami MCzS, którzy tam z piłami i innym ciężkim sprzętem mieli dojechać, by pogotowie mogło zainterweniować, gdyby ktoś się zranił, „
źle poczuł, zasłabł”.
Ignatienkowa opowiada też o tym, że jadąc na „miejsce katastrofy” już zawiadamiali „
głównego lekarza, żeby wezwał więcej karetek”, potwierdza w ten sposób, że były (przynajmniej) dwie akcje „medyczne”. W tej drugiej zapewne brały udział znane nam już pracownice pogotowia ze Smoleńska (Irina Tałałajewa i Oksana Kułakowa), które w ciągu pół godziny naliczyły się około 90 ciał (
http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie). Jeśli one ledwie się obejrzały, ledwie się przerzedziła mgła, doliczyły się aż tylu zwłok, to Ignatienkowa albo była w jakiejś innej „strefie zero”, albo też w żadnej akcji ratunkowej na Siewiernym nie brała udziału i z tego też powodu tak się dziwi, że dziennikarz każe jej przypominać sobie „takie rzeczy” („
Po co wy przychodzicie, jeszcze każecie wspominać takie rzeczy?! Człowiek, który tego nie widział, nie zrozumie. Tego nie da się opisać”).
Może też być tak, że Ignatienkowa mówi prawdę i prawdę też mówią Tałałajewa oraz Kułakowa, bo ta pierwsza mogła być w momencie, gdy jeszcze wszystkie konwoje z ciałami nie dotarły na „miejsce zdarzenia”, te drugie zaś mogły już być na Siewiernym w chwili, gdy dowieziono zwłoki (no chyba że Tałałajewa i Kułakowa były w jakimś innym miejscu „awarii”). Jedną z najczęściej powtarzanych fraz w ruskiej narracji okołosmoleńskiej jest ta, że „nie było kogo ratować” (bo „wsie pogibli”), toteż żadnej akcji ratowniczej nie widzieli ani polscy dziennikarze, ani dyplomaci (
http://freeyourmind.salon24.pl/287193,red-moon-2). J. Olechowski relacjonował na gorąco dla TVP Info: „
pierwsi milicjanci (...) stwierdzili, że nie ma po co wzywać karetek pogotowia, bo nikt tej katastrofy nie mógł przeżyć i rzeczywiście, jesteśmy tutaj jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut – ja nie widziałem jeszcze ani jednej karetki pogotowia.”
Niby nie było kogo ratować, a takie sznury aut ciągnęły przez cały dzień na Siewiernyj, tak jakby same gruzawiki z trumnami nie wystarczyły.